środa, 19 maja 2010

Rio de Janeiro, zima 2005

Samolot rejsowy British Airways lądował w Rio bladym świtem.

Podczas gdy w Polsce temperatura dochodziła do marnych -21 stopni, w Rio w ciągu dnia lał się z nieba żar.

Gdyby wzorem Hodży Nasreddina, legendarnego anatolijskiego mędrca, snuć fantazje o tym jak ugotować jajka w piasku, przejście przez cały proces zajęło by o wiele mniej czasu niż w jakiejkolwiek o tej porze strefie klimatycznej świata.

Otworzyły się drzwi samolotu i tłumek pasażerów zaczął wysypywać się z pięknego, niebiesko-czerwonego Boeinga wprost na płytę lotniska Galeao. Kobieta w fioletowej sukni, która w samolocie siedziała dwa rzędy foteli za klasą biznes, mogła poczuć na sobie wzrok starszego mężczyzny, który na Heathrow prawie spóźnił się na odlot.

Odwróciła się nerwowo, bo wystarczyło jej już atrakcji z Amsterdamu, gdzie znalazła się w samym środku strzelaniny. Dwa rosyjskie gangi na urlopie trafiły na siebie. A może nawet trafiały do siebie. Tylko tyle, że Sara nie zamierzała czekać aż przypadkowa kula trafi właśnie ją.

Wskakując za kierownicę taksówki uciekła. Bohatersko ratując postrzelonego taksówkarza, zawiozła go do szpitala van Goyen. Pielęgniarka, która asystowała przy operacji stwierdziła później, że gdyby nie Sara, zaatakowany przypadkiem człowiek wykrwawiłby się na śmierć.

Sara to samotna matka trójki dzieci. Jej dwóch chłopców i dziewczynka przebywają właśnie na wakacjach z ojcem w Santiago de Chile. Już cieszyły się na jej widok, kiedy zobaczą się ponownie na lotnisku. Z ojcem były od wielkiego święta i zdążyły się już przyzwyczaić do tego, że widzą go nie częściej niż raz do roku. On chcąc złagodzić narastające poczucie winy, starał się jak mógł by zabierać je na dalekie wakacje. Najlepiej poza Europę.

Zlustrowała starszego pana z dołu do góry. Odetchnęła z ulgą, bo nie przypominał jej rosyjskich mafiosów. Uśmiechnął się lekko i zniknął w tłumie pasażerów.

Zobaczyła go później, już po odprawie paszportowej. Sympatyczny jegomość w mundurze brazylijskiej straży granicznej skrzywił się, kiedy zobaczył jej czarno-białe zdjęcie sprzed 20 lat w paszporcie, ale nie robił problemów. Uśmiechnęła się zalotnie. Już dawno za nią zostały lata, kiedy wstydziłaby się używać każdego ze swoich wdzięków.

W głowie jeszcze brzmiały jej słowa zasłyszane od niedawno zmarłego ojca, pochodzące podobno od Marka Twaina: „Za dwadzieścia lat od teraz bardziej będziesz rozczarowany rzeczami, których nie zrobiłeś, niż tymi, które zrobiłeś. Więc odcumuj, odpłyń z bezpiecznej zatoki. Złap pasaty w żagle. Eksploruj. Marz. Odkrywaj.”

Żyła dokładnie według tych wskazówek. Będąc dla dzieci przykładną matką, potrafiła także przeistaczać się błyskawicznie w inne postacie. Zawsze czerpiąc z życia ile wlezie. Ojciec nauczył ją perwersyjnego dążenia do bycia idealną. Często dawało jej to w kość. Wściekała się i pracowała nad sobą kiedy tylko potrafiła zauważyć w sobie najdrobniejsze przejawy chorego dążenia do bycia doskonałą.

Tak było kiedy uświadomiła sobie, że zawsze wozi przy sobie dwa kalendarze. W tańszym z nich zapisuje przyszłe terminy spotkań "na brudno", a dopiero kiedy wydarzenie jest potwierdzone, wpisuje jest do śnieżnobiałego kalendarza, gdzie nie może być pomyłek. Zezłościła się w pierwszej chwili gdy ktoś zwrócił jej na to uwagę, ale zaraz potem przepraszała, bo to był kolejny raz kiedy mogła się czegoś wartościowego o sobie dowiedzieć.

Mimo to zapamiętała ojca bardzo ciepło i usmiechała się za każdym kiedy jej usta szeptały magiczną formułkę. Klucz do jego serca. Jak wiele lat temu, kiedy mając 3 lata po raz pierwszy wywołała łzy dumy na jego obliczu, szepcząc radośnie "mój kochany tatuś". Wyłącznie takim będzie go pamiętała.

Starszy pan, którego w myślach nazwała Josephem powitany został przez mężczyznę w liberii. Wyściskali się mocno i po męsku, tak jakby nie spotykali się długo, a łączyła ich jakaś dawna zażyłość. Z zainteresowaniem pomyślała o nich. Charakterystyczny chód obu panów zdradzał ich mundurową przeszłość...

Ekscytowaliśmy się sobą w różnych zakątkach świata. Za każdym razem tryskając nowymi pomysłami. Teraz byliśmy umówieni w hotelu Windsor Barra. Przyleciałem wczoraj z Miami. Po całonocnej zabawie z nowymi znajomymi w Copacabanie cieszyłem się, że na miejsce naszego spotkania wybraliśmy właśnie Rio. Od pierwszej w nocy bawiliśmy się w Bunker 94. Międzynarodowe towarzystwo było tu czymś zupełnie normalnym. Wracając taksówką do hotelu w uszach brzmiały mi wyłącznie gorące rytmy z ostatnich dwóch dekad.

Zapiszczała komórka dźwiękięm przychodzącej wiadomości.

Fragment III rozdziału książki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz