wtorek, 13 stycznia 2015

środa, 15 września 2010

San Marino, lato 2011

Po tylu fascynacjach życiowych, wreszcie zdarza się coś co przekracza moje najśmielsze oczekiwania. To pierwszy raz od lat późno-dziecięcych. W pamięci mam jeszcze intensywne arabskie noce w Dubaju kilka miesięcy temu. Od tej chwili, kiedy komfortowy Airbus A340 linii Emirates siadł miękko na płycie lotniska i zaczęło się kołowanie do terminala, rozświetlone ulice i ociekająca przepychem atmosfera sprawiały, że można było to oglądać z pozostawionymi szeroko otwartymi ustami. Tam to marzenie zaczęło nabierać rzeczywistych kształtów. I stało się
Mknę teraz pięknym, lśniącym żółtym Ferrari California. To dopiero realizacja marzeń z najwyższej półki. Nie mogę doczekać się kolejnego spotkania z Nadią. Od kiedy zamarzyłem o nim, każda moja myśl nakręcała moje emocje do tego stopnia, że gaz pod stopą niemal sam wciskał się w podłogę. Jeśli już zabawiałeś się z Ferrari, to wiesz że standardowe 460 koni mechanicznych Californi porywa i uwodzi. Moja wersja po tuningu Novitec Rosso ma ponad 600 koni.
W Ravennie podjechałem do restauracji mającej Dribbling w nazwie. Bife de Chorizo smakowało najlepiej na świecie. Kiedyś powiedziałbym, że prawie tak dobrze jak w Argentynie trzy lata temu, ale nauczyłem się że każdy mój kolejny dzień jest najwspanialszym dniem pod słońcem. Nie mam wyjścia. Również to, co jem jest pyszne. Dziś wieczorem na kolacji przy świecach z Nadią powtórzę to, że jeszcze dotąd nie miałem w ustach czegoś tak pysznego. I będzie to prawda za każdym razem. Zaplanowałem to na całe życie.
Spotkałem wtedy kelnera Polaka w Mendozie. Było już opalony, mieszkał tam od wielu lat. A jednak coś go odróżniało od reszty. Kiedy podchodziłem do upatrzonego stolika, on już niemal jednym susem tam był. Zabrał pieniądze pozostawione przez poprzednich gości, jakby obawiając się że ktoś mu je ukradnie. Profesjonalnie zajmuję się tylko pozbawianiem ludzi niekorzystnych złudzeń co do ich przeszłości i przyszłości, pomyślałem. I płacą mi za to z własnej woli. Szczęśliwi, że teraz mogą więcej. Kiedy już miałem iść, on z impetem przysiadł się do mnie.
Moje żółte cudo wspinało się dostojnie po Via 28 Luglio. Skąd taka nazwa ulicy? Ciekawe czy w ramach narodowego braku zdecydowania, ponazywali sobie ulice rocznicami rzeczy o których chcieliby zapomnieć? Katolicki kraj. Mój wykładowca na uczelni mawiał, że w takich krajach struktury mafijne rozwijają się ze szczególną siłą. Niezły oryginał. 
Burza z piorunami witała nas kiedy wjeżdżaliśmy na osłach do doliny Spiti. Naszym oczom ukazywały się sześciotysięczniki w całej krasie i klasztory wiszące na wysokich skałach. Kaza to urokliwe miejsce. Wnętrza jej świątyń zdobione są malowidłami wykonanymi w bardzo wczesnych wiekach farbami mineralnymi, przedstawiającymi życie Buddy i Bodhissatvów oraz obrazki z funkcjonowania Jedwabnego Szlaku. Tam to od miejscowego Lamy usłyszałem słowa które zapamiętam na całe życie: To nie odpowiedzi czynią Cię prawdziwym człowiekiem, tylko mądre pytania.
Z Kazy ruszyliśmy dalej Jeepami. Tybet wciągał. Chciało się kontynuować podróż.
Zadzwoniłem do Nadii z telefonu w samochodzie. Jestem, kochana. Rzuciłem z uczuciem do słuchawki. Po 5 minutach zobaczyliśmy się znowu. Cieszyła się jak dziecko wybiegając przed bramę swojego XVII wiecznego domu. Mieszkała tu już od ponad 16 lat. To tu spędziliśmy pierwszą upojną noc ze sobą. Wiele wody upłynęło w rzece San Marino od tamtego momentu. Lubiłem tu wracać. Za każdym razem dbaliśmy o urozmaicanie scenariuszy naszych spotkań. On też kochała zaskoczenie. Potrafiłem przyjechać do niej do San Marino na weekend, który przeciągał się do 2 tygodni, a w trakcie lataliśmy ze sobą na koniec świata. Nasz wspólny świat powiększał sie w oczach i wraz z nim rósł nasz apetyt na to by chcieć go jeszcze więcej.
Wróciłem myślami do naszej pamiętnej kolacji, kiedy ona z poważną miną przyniosła inkrustowaną szkatułkę z insygniami królewskich muszkieterów, od której powiało atmosferą Francji pod rządami Ludwika XIV. Otwierając ją zobowiązała mnie do milczenia, kładąc palec na ustach. Ze środka wydobyła 2 skrawki papieru. Jeden sprzed ponad 400, drugi sprzed prawie 800 lat. Wyglądało to na jakiś plan.
Stanęły mi przed oczami opowieści spod znaku płaszcza i szpady. Romanse i ucieczki. Namiętności i żądze. Wybory między umysłem i sercem. Hrabina de Winter i Konstancja Bonacieux. Walka ze złym kardynałem Richelieu i hołdowanie własnym słabościom.
Czy słyszałeś o zaginionym skarbie Nibelungów? Zapytała niewinnie Nadia tamtego wieczora.
I wyglądało na to, że życie sprawia mi kolejną niespodziankę, zmieniając całkowicie bieg zdarzeń .
Przytuliliśmy się do siebie z nieskrępowaną namiętnością… Wyglądała jeszcze lepiej niż 16 lat temu. Jej włosy pachną tak niespotykanie. Zupełnie jak wiosenne kwiaty. Zakręciło mi się w głowie.
Czułem, że to będzie lato inne niż zwykle.
Czas pokazał jak bardzo się myliłem. To nie było po prostu inne niż zwykle lato. Kolejne miesiące sprawiły, że całe życie wywróciło się do góry nogami.

wtorek, 25 maja 2010

Regensburg, wiosna 1999


Hannelore Schmidt była pierwszą żoną Pawła. On sam do 5 roku życia nazywał się Szmytka i pochodził z małej mieściny pod Krakowem. Jego rodzice po przeprowadzce do  Niemiec postanowili zmienić nazwisko na jakieś swojsko brzmiące. Nie chcieli rzucać się w oczy z pochodzeniem, a poza tym tak nazywał się obecny kanclerz, więc uznali że alles wird gut.

Kanclerz wkrótce potem przestał być kanclerzem po jedynym wotum nieufności w historii Niemiec, które zakończyło się odejściem szefa rządu. Ale zamiast polityki, ich interesowały pieniądze. Odwrotnie niż w Polsce, gdzie na polityce znają się ludzie dyskutujący zawzięcie po 50 razy na ten sam temat. Tak działo się przy okazji kolejnych spotkań towarzyskich w rodzinnym kraju. Ci co dużo dyskutują – mają zwykle mało pieniędzy. Tak myślał Pan Adrian Schmidt.  Wystarczyło mu, że nazywa się jak kanclerz i to zakończyło też jego zainteresowanie polityką.

Wziął się za rzeczy bardziej praktyczne i z dużym rozmachem budował swoją firmę od zupełnych podstaw. Był jak czysta biała karta. Nie miał żadnego doświadczenia przywiezionego z ojczystego kraju, poza intuicją, że teraz musi zacząć kształtować swoje myślenie w nowy sposób.

Jego gotowość na rozwój spotkała się z mądrym mentorem. Spotkany kiedyś na rodzinnym spacerze w Englischer Park człowiek okazał się być wspaniałym kompanem i przewodnikiem w świecie niemieckiej ekonomii. Rudolf był wschodzącą gwiazdą bankowości korporacyjnej i miał wśród swoich klientów największe nazwiska bawarskiego biznesu. Od niego Adrian usłyszał pewnego dnia: „Jeżeli nie lubiłbyś tych, którzy mają pieniądze, trudno byłoby Ci stać się jednym z nich”. Zapamiętał to na zawsze i zapisał w swoim notatniku. Od teraz robił co mógł by poznawać ludzi zamożnych i z pokorą uczyć się od nich.

W Polsce mówili z zazdrością, że na Zachodzie żyją ludzie obrzydliwie bogaci. On też miał wielką ochotę na to, by do bogatych dołączyć. Ciągnęło go do tego przez całe lata jak do falującego biustu przyszłej synowej. Nie był całkowicie bez szans. Hannelore patrzyła na niego z podziwem. Jednak uczciwie zawartość miseczek 90E i całą resztę pozostawił swojemu pierworodnemu.

W zakresie zarabiania pieniędzy osiągnął swój cel. Jego firma rosła w siłę. Nie znając się początkowo kompletnie na komputerach, stworzył prawdziwe imperium. Sieć 49 sklepów stworzonych przez imigranta spod Krakowa budziło respekt w całych Niemczech. Pytany przez reportera Frankfurter Allgemaine Zeitung w 20 rocznicę założenia firmy jak osiągnął sukces odpowiedział natychmiast jednym zdaniem. – Nigdy nie uwierzyłem, że rynek to jakiś tort do podziału i upiekłem 49 własnych tortów.

Adriana Schmidt wkurzało czasem, że jego syn „zabierał się do baby jak do jeża”. Choć jego matka twierdziła, że jest dumna z szarmanckości, pana Schmidt kłuła ciapowatość syna, bo chciał w głębi, by ten był prawdziwym mężczyzną. Tymczasem Paweł, będący pod wpływem swojej gderliwej matki, miał wszelkie przesłanki ku temu by stać się pantoflarzem. Nawet z miłującą porządek i dominację mężczyzny niemiecką żoną.

Matka Pawła nie znała się na zarabianiu pieniędzy i przynajmniej w tej dziedzinie, po 2 czy 3 próbach przestała się wtrącać. Adrian odetchnął bo z uporem i konsekwencją wychowywał swojego syna w duchu wolnego rynku i zafascynowania kapitalizmem. Od najmłodszych lat tłumaczył mu na wiele sposobów skąd biorą się pieniądze i jak je zarabiać. Uczył go, że nie ma nic za darmo. Paweł zapamiętał słowa ojca, który z uśmiechem mówił: - W życiu nie dostajesz tego na co zasługujesz, tylko to co wynegocjujesz.

Wychowanie syna udało mu się połowicznie. Do kobiet podejścia mu brak, ale poradzi sobie z zarabianiem pieniędzy. Tłumaczył się sam przed sobą. Gdy chodzi o stosunki damsko-męskie, mimo całej swojej mądrości nie pomyślał, że syn wziął od niego podejście do kobiet. Obserwując przez ponad 20 lat rodziców, Paweł za normalne uznawał to, co zobaczył w domu. Matka od zawsze gderała: - jesteśmy z ojcem bardzo zgodnym małżeństwem. Nie poznał zdania ojca na ten temat, więc brał relacje między rodzicami za wzór związku.

Tymczasem ja od półtorej godziny pędziłem z prędkością 220 km/h autostradą A12. Po lekkim obiedzie w ulubionej restauracji we włoskiej Veronie zbliżałem się do granicy niemieckiej. Zwolniłem na chwilę, bo zachciało mi się napić espresso. Używałem strategii geniuszów biznesu. Wypatrywałem okazji.

Podjeżdżając na parking prześlicznego Gasthaus Huberwirt w Tyrolu, przecierałem oczy ze zdumienia. Tuż pod budynkiem stało zaparkowane cudo techniki sprzed 90 lat: Blitzen Benz, czyli Benz Błyskawica. Ten legendarny pojazd był pierwszym, który przekroczył barierę 200 km/h, a w 1911 roku na Daytona Beach pobił rekord świata prędkości: 228 km/h. Jego pierwotna nazwa to Benz 200PS, bo tyle liczył koni mechanicznych.

Wyprodukowano tylko 6 egzemplarzy tego modelu. A ja właśnie dotykałem jeden z nich, nie mogąc wyjść z podziwu. Nie wierzyłem własnym oczom. Ciekawe jakiej płci jest właściciel tego auta, pomyślałem z szelmowskim uśmiechem na twarzy.

Tak czy tak, zapragnąłem go poznać. Już czułem zapach espresso podczas naszej pogawędki.

Fragment IV rozdziału książki

środa, 19 maja 2010

Rio de Janeiro, zima 2005

Samolot rejsowy British Airways lądował w Rio bladym świtem.

Podczas gdy w Polsce temperatura dochodziła do marnych -21 stopni, w Rio w ciągu dnia lał się z nieba żar.

Gdyby wzorem Hodży Nasreddina, legendarnego anatolijskiego mędrca, snuć fantazje o tym jak ugotować jajka w piasku, przejście przez cały proces zajęło by o wiele mniej czasu niż w jakiejkolwiek o tej porze strefie klimatycznej świata.

Otworzyły się drzwi samolotu i tłumek pasażerów zaczął wysypywać się z pięknego, niebiesko-czerwonego Boeinga wprost na płytę lotniska Galeao. Kobieta w fioletowej sukni, która w samolocie siedziała dwa rzędy foteli za klasą biznes, mogła poczuć na sobie wzrok starszego mężczyzny, który na Heathrow prawie spóźnił się na odlot.

Odwróciła się nerwowo, bo wystarczyło jej już atrakcji z Amsterdamu, gdzie znalazła się w samym środku strzelaniny. Dwa rosyjskie gangi na urlopie trafiły na siebie. A może nawet trafiały do siebie. Tylko tyle, że Sara nie zamierzała czekać aż przypadkowa kula trafi właśnie ją.

Wskakując za kierownicę taksówki uciekła. Bohatersko ratując postrzelonego taksówkarza, zawiozła go do szpitala van Goyen. Pielęgniarka, która asystowała przy operacji stwierdziła później, że gdyby nie Sara, zaatakowany przypadkiem człowiek wykrwawiłby się na śmierć.

Sara to samotna matka trójki dzieci. Jej dwóch chłopców i dziewczynka przebywają właśnie na wakacjach z ojcem w Santiago de Chile. Już cieszyły się na jej widok, kiedy zobaczą się ponownie na lotnisku. Z ojcem były od wielkiego święta i zdążyły się już przyzwyczaić do tego, że widzą go nie częściej niż raz do roku. On chcąc złagodzić narastające poczucie winy, starał się jak mógł by zabierać je na dalekie wakacje. Najlepiej poza Europę.

Zlustrowała starszego pana z dołu do góry. Odetchnęła z ulgą, bo nie przypominał jej rosyjskich mafiosów. Uśmiechnął się lekko i zniknął w tłumie pasażerów.

Zobaczyła go później, już po odprawie paszportowej. Sympatyczny jegomość w mundurze brazylijskiej straży granicznej skrzywił się, kiedy zobaczył jej czarno-białe zdjęcie sprzed 20 lat w paszporcie, ale nie robił problemów. Uśmiechnęła się zalotnie. Już dawno za nią zostały lata, kiedy wstydziłaby się używać każdego ze swoich wdzięków.

W głowie jeszcze brzmiały jej słowa zasłyszane od niedawno zmarłego ojca, pochodzące podobno od Marka Twaina: „Za dwadzieścia lat od teraz bardziej będziesz rozczarowany rzeczami, których nie zrobiłeś, niż tymi, które zrobiłeś. Więc odcumuj, odpłyń z bezpiecznej zatoki. Złap pasaty w żagle. Eksploruj. Marz. Odkrywaj.”

Żyła dokładnie według tych wskazówek. Będąc dla dzieci przykładną matką, potrafiła także przeistaczać się błyskawicznie w inne postacie. Zawsze czerpiąc z życia ile wlezie. Ojciec nauczył ją perwersyjnego dążenia do bycia idealną. Często dawało jej to w kość. Wściekała się i pracowała nad sobą kiedy tylko potrafiła zauważyć w sobie najdrobniejsze przejawy chorego dążenia do bycia doskonałą.

Tak było kiedy uświadomiła sobie, że zawsze wozi przy sobie dwa kalendarze. W tańszym z nich zapisuje przyszłe terminy spotkań "na brudno", a dopiero kiedy wydarzenie jest potwierdzone, wpisuje jest do śnieżnobiałego kalendarza, gdzie nie może być pomyłek. Zezłościła się w pierwszej chwili gdy ktoś zwrócił jej na to uwagę, ale zaraz potem przepraszała, bo to był kolejny raz kiedy mogła się czegoś wartościowego o sobie dowiedzieć.

Mimo to zapamiętała ojca bardzo ciepło i usmiechała się za każdym kiedy jej usta szeptały magiczną formułkę. Klucz do jego serca. Jak wiele lat temu, kiedy mając 3 lata po raz pierwszy wywołała łzy dumy na jego obliczu, szepcząc radośnie "mój kochany tatuś". Wyłącznie takim będzie go pamiętała.

Starszy pan, którego w myślach nazwała Josephem powitany został przez mężczyznę w liberii. Wyściskali się mocno i po męsku, tak jakby nie spotykali się długo, a łączyła ich jakaś dawna zażyłość. Z zainteresowaniem pomyślała o nich. Charakterystyczny chód obu panów zdradzał ich mundurową przeszłość...

Ekscytowaliśmy się sobą w różnych zakątkach świata. Za każdym razem tryskając nowymi pomysłami. Teraz byliśmy umówieni w hotelu Windsor Barra. Przyleciałem wczoraj z Miami. Po całonocnej zabawie z nowymi znajomymi w Copacabanie cieszyłem się, że na miejsce naszego spotkania wybraliśmy właśnie Rio. Od pierwszej w nocy bawiliśmy się w Bunker 94. Międzynarodowe towarzystwo było tu czymś zupełnie normalnym. Wracając taksówką do hotelu w uszach brzmiały mi wyłącznie gorące rytmy z ostatnich dwóch dekad.

Zapiszczała komórka dźwiękięm przychodzącej wiadomości.

Fragment III rozdziału książki

poniedziałek, 17 maja 2010

Moje fascynacje komiksem zycia

Lato/Jesień 1995

Blisko 15 lat temu spędzałem wakacje nad Adriatykiem. Tam po drugiej stronie morza wybrzmiewały strzały kończącej się właśnie wojny w Bośni i Hercegowinie. A tu, na tętniącej zwykle rozrywkami życia i gorącej włoskiej plaży panował błogi spokój. Woda kusiła niedbale skrywaną atrakcyjnością by zanurzając się w niej odczuwać koncertowo niebiański koktajl zmysłów. 


Kilka dni wcześniej, kiedy wracałem z całodziennej eskapady do Mirabilandii, czarodziejsko ponętnej krainy rozrywki, na fotelu obok siadła dziewczyna. „Taka ładna jak Ty” powiedziała potem swojej starszej siostrze koleżanka przyglądająca się tej scenie początkowo z boku. Zagadkowo uśmiechnięta a jej śliczna opalenizna komunikowała o tym, że obcowanie ze słońcem to jej druga natura.

Kiedy dziewczyna siadała, rzuciła omiatając najbliższe wnętrze pojazdu spojrzenie i zagłębiła się w lekturze książki. Rzuciłem okiem na tytuł. Nic szczególnego wówczas nie mówiący brzmiał: „Usare il cervello per cambiare”. Autorem był jakiś Bander czy Bandler. Nie zdążyłem dokładnie przeczytać, bo zauważyła że się jej przyglądam. Moja znajomość włoskiego pozwoliła na przetłumaczenie pierwszego i ostatniego wyrazu: „użyj” i „zmiana”.

Co może znaczyć „cervello”?

Z krótkich rozmyślań wyrwało mnie jej „dokąd zmierzasz?”. Zapytała po angielsku z akcentem, który specjaliści od włoskiego okrzyknęliby dialektem z Tarentu. Potem miałem się od niej dowiedzieć, że tym akcentem komunikuje się w jej kraju prawie milion osób. W tym momencie zaczęliśmy coraz bardziej wciągającą rozmowę o naszym życiu. W zasadzie  głównie o moim, ale kto by zwracał na to uwagę. Mój świat kręcił się wtedy wokół mnie w jakimś chwilowo chocholim tańcu, choć rozbrzmiewało też w nim Pasodoble. Może w nieodpowiednich proporcjach, ale już wtedy w tym teatrze życia zdecydowanie lepiej czułem się gdy przypadała mi w udziale rola torreadora niż byka.

Coś mi w niej z początku nie pasowało. Rzadko zdarzało się wcześniej, żeby jakaś kobieta prowadziła rozmowę ze mną w taki sposób. W zasadzie tylko moja matka potrafiła zadawać mi taką ilość pytań. Ale tu, dziwnym trafem, nawet mi się podobało. Miałem niezwykłe wrażenie, że okazuje mi autentyczne i prawdziwe zainteresowanie.

Tak. Przez większą część rozmowy tylko ona zadawała pytania. Nie wydawały się czymś szczególnym. Ale odpowiedzi sprawiały mi frajdę. Zrozumiałem, że nic nie pomaga bardziej człowiekowi jak zwykła rozmowa. Wcześniej słyszałem to od koleżanek i byłych dziewczyn, ale teraz nabierało to zupełnie nowego wyrazu. Bo to mnie słuchano.

„Co tu robisz?” zapytała.
„W tym autobusie?”, odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
„Nie. W moim kraju”.
„Wyjechałem z domu by odpocząć.”

Nie uwierzyła. Jak ona to robi? W jakiś sposób usłyszała zawahanie w moim głosie.
„Tylko odpocząć?”
„Może też… zapomnieć”.
„Ile potrzebujesz na to czasu?”

Nie zastanawiałem się nigdy dotąd, że po rozstaniach jest jakiś konkretny czas na zapomnienie. „3 miesiące do pół roku?” Bardziej pytałem niż stwierdzałem. Uśmiechnęła się zniewalająco. „Dobrze, że masz wątpliwości. Tylko głupcy ich nie mają.”

„Miałam kiedyś chłopaka bardzo podobnego do Ciebie. Planowaliśmy ślub i gromadkę dzieci. Mieliśmy przeprowadzić się na Sycylię, bo on stamtąd pochodził. Dużo czasu poświęcał swojej firmie. Sprzedawał części samochodowe. Nawet 18 godzin dziennie. Tłumaczył, że kiedyś będzie lepiej i będziemy mieli więcej czasu dla siebie. A potem trafił mu się świetny afrykański kontrakt w Etiopii, odezwał się jakiś znajomy jego rodziny jeszcze sprzed koszmarnej II wojny światowej. Wyjechał bardzo daleko. I już tam został. Zniknął z mojego życia”.

„Bardzo mi przykro. Nie wiedziałem, że to Cię spotkało.”
„Nieważne. Skąd mogłeś wiedzieć. Teraz to Ty potrzebujesz pomocy”

Żachnąłem się. Przypadkowo poznana dziewczyna chce mi pomagać. Też coś.

Była bystra i zauważyła moje niezbyt dobrze skrywane oburzenie.

„Bądź spokojny. Opowiem Ci o jednej z największych tajemnic życia. Ja ją poznałam, a tobie najwyraźniej się teraz przyda.”

„Tak bezinteresownie?” Zapytałem naiwnie. Nie mając wciąż pojęcia po co miałaby to robić.

„Jesteś Polakiem, a moja babka zakochała się kiedyś w mężczyźnie z twojego kraju. A poza tym w moim kochanym Bari jest 1000-letnia bazylika, w której znajduje się grób królowej Bony. Wystarczy uzasadnień?”

„Tylko mi nie mów, że kibicujesz piłce nożnej…”. Rzuciłem nie zastanawiając się czy mówię o czymś, co ją zainteresuje. Bari kojarzyłem wcześniej wyłącznie z raczej słabo grającą drużyną włoskiej ligi, przeważnie drugiej.

„Oczywiście, że tak. Każda mądra włoska kobieta kibicuje piłce, jeśli kibicem jest jej facet”. Mrugnęła szelmowsko okiem. „Mam powody do dumy, bo kilka dni temu, w niedzielę moja ukochana drużyna wygrała z AC Milan.” To zaktualizowało moją wiedzę na temat włoskiej piłki i obiecałem sobie, że już nigdy nie będę niczego zakładał z góry.

„W niedzielę miałem imieniny” uśmiechnąłem się po raz pierwszy od dłuższego czasu. Była wspaniała impreza. Spędziliśmy cudowny wieczór z polskimi i włoskimi znajomymi na plaży niedaleko Rimini, popijając Spumante i bawiąc się przy dźwiękach tegorocznych hitów Simple Minds i Red Hot Chilli Peppers. My friends zadźwięczało mi ponownie w głowie.

„Wobec tego, to będzie mój prezent dla Ciebie” uśmiechnęła się i ten jej uśmiech sprawił, że w teraz była to dla mnie najwspanialsza istota na świecie. Zniknęły wątpliwości co do intencji, bo zdałem sobie sprawę, że ta rozmowa sprawia mi radość i przywraca wiarę w ludzi.

„Wiesz co znaczy po włosku cervello?”. Zapytała, pokazując mi okładkę właśnie czytanej książki. Moje zaintrygowanie w tym momencie zaczęło sięgać zenitu.


Niniejszy fragment pochodzi z nowopowstającej książki Igora pod roboczym tytułem "Moje fascynacje komiksem życia". Książka powinna się ukazać w 2010 roku.

Fragment II rozdziału książki.